piątek, 31 marca 2017

WOLFPAKK - Wolves Reign (2017)

Obok Ayeron czy Avantasia to właśnie projekt Wolfpakk współtworzony przez Marka sweeney'a ( ex Crystal Ball) i Micheala Vossa ( Mad Max) jest tym najciekawszym jeśli chodzi o efektywność i listę gości. Projekt ten działa od 2011r i już udało się wydać 4 albumy. Najnowsze dzieło w postaci „Wolves Reign” to jeden z najciekawszych wydawnictw tego projektu. Każdy kto kocha hard rock, heavy/power metal, ten szybko odnajdzie się w świecie Wolfpakk.

Niby ten projekt nie zmienił drastycznie stylu, nie ma też eksperymentowania, ale to jest mocną stroną najnowszego dzieła. Jest klasycznie, jest przebojowo i zadziornie. Płyta jest urozmaicona i trzeba przyznać, że sporo dzieje się na „Wolves reign”. Otwierający „Failling jest bardzo energiczny i naszpikowany atrakcyjnymi melodiami. Jeszcze mocniej i agresywniej jest w dynamicznym „Run All night”. Micheal Vescera spisuje się tutaj bardzo dobrze. Z kolei Biff Byford daje niezły popis w „Blood Brothers, który nawet stylistycznie przypomina twórczość Saxon. Jest to jeden z mocniejszych punktów na płycie. Pod względem aranżacji wyróżnia się na pewno mroczny i marszowy „Wolves Reign”, czy rockowy i melodyjny „No Remorse. Płyta jest mieszanką heavy/power metalu i hard rocka tak więc nie mogło zabraknąć kompozycji iście hard rockowej. „Inside the animal mind” to taki rasowy hard rockowy hit, który nawiązuje do klasyków Krokus, Ac/Dc czy Dokken. Steve Grimmett z Grim Reaper pojawia się stonowany i klasycznym „Scream of the Hawk”, który oddaje klimat lat 80. Więcej power metalu mamy w zadziornym Commandments, w którym gościnnie występuje Pasi Rantanen. Najdłuższym utworem na płycie jest nieco progresywny „Mother Earth”, w którym kluczową rolę odgrywa Ronnie Atkins. Całość wieńczy przebojowy Im onto You, który idealnie podsumowuje najnowsze dzieło.

Nie wykryto słabych kawałków, a całość jest bardzo spójna. Znane nazwiska to jedna strona medalu, ale i bez tego materiał jest wystarczająco ciekawy. Ostre riffy, klasyczne melodie, chwytliwe refreny i już można być kupionym nowym Wolfpakk. Polecam oczywiście „Wolves reign”.


Ocena: 8/10

czwartek, 30 marca 2017

CRYONIC TEMPLE - Into the glorious battle (2017)

Uwaga Cryonic Temple powraca z nowym albumem po 9 latach i to jest naprawdę miła niespodzianka dla fanów europejskiego power metalu. Ta szwedzka formacja działa od 1996 roku i szybko wbija się do grona najciekawszych zespołu reprezentujących tą odmianę heavy metalu. W swojej stylistyce przypominali nieco Helloween, Heimdall, czy Iron Fire. Ostoją tego zespołu jest bez wątpienia uzdolniony gitarzysta Esa Ahonen, który ostatnio błysną na metalowej operze Mariusa Danielsena. Ciężko też sobie wyobrazić Cryonic Temple bez charakterystycznego wokalistę jakim jest Mattias L. Ten zespół miał w sobie to coś, co przyciągało fanów tego gatunku. Ostatnie dzieło w postaci „Immortal” było nieco agresywniejsze, bardziej nowoczesne, ale to wciąż był Cryonic Temple wysokich lotów. Po 9 latach zespół powraca jakby do swoich korzeni, czyli do melodyjnego, radosnego power metalu. Najlepszym tego dowodem jest „Into the Glorious Battle”. Jest to pierwszy koncepcyjny album, który porusza ciekawą historię, która łączy w sobie elementy fantasy i sience fiction. Całość trwa godzinę, ale nie jest to jakoś wymagający materiał, czy też przynudzający.

Musiało być intro na sam start i „The Beginning of new Era jest podniosłe i buduje napięcie. „Man of thousands faces” to utwór, który rzeczywiście jest bliski starym kawałkom Cryonic Temple. Szybkie tempo, melodyjny riff, duża dawka pozytywnej energii i ta przebojowość. Dobrze wychodzi zespołowi granie pod Helloween czy Gamma Ray. Więcej zadziorności i mocy mamy w przebojowym „All the kingsman”. Cryonic temple stara się nie grać na jedno kopyto i już w „Prepare for War” słychać klimatyczne klawisze i więcej urozmaiceń tempa. Z kolei w „Heroes of the day” zespół zwalnia i prezentują balladę o ciepłym wydźwięku. Nie jest źle w tym aspekcie. Do grona ciekawych kompozycji na pewno warto zaliczyć energiczny „Mighty Eagle, który uwydatnia to co najlepsze w power metalu. Fani Edguy, czy Stratovarius na pewno pokochają dynamiczny „Into the glory battle”, który jest killerem z prawdziwego zdarzenia. Szkoda, że na płycie nie ma samych takich perełek. Dalej pojawia się równie zaskakujący „Flying over snowy fields czy zadziorny „Heavy Burden”, który podtrzymują przebojowy charakter płyty. Na koniec jeszcze imponujący, marszowy i bardzo epicki „Freedom”.

Jest bardzo dobrze. Mimo upływu lat, mimo długiej przerwy Cryonic Temple jest w formie. Najnowsze dzieło jest przemyślane i oddaje to co najlepsze w tej formacji. Płyta na pewno godna uwagi.

Ocena: 8/10

wtorek, 28 marca 2017

AETERNAL SEPRIUM - Doominance (2016)

„Doominance” to drugi album włoskiego zespołu Aeternal Seprium, który gra muzykę z pogranicza heavy/power metalu. W ich muzyce usłyszymy wpływy Iron Fire, Primal Fear czy Bloodbound. Stawiają na mocne riffy, na wyrazisty wokal fabio Privitera znanego z Sound Storm, a także na dynamikę. Nie są oryginalni, ani nie wyznaczają nowych trendów, grają po prostu swoje. Nowy album jest kontynuacją tego co mieliśmy na „Againts oblivons shade”. Fabio idealnie się sprawdza w tym co robi. Zespół sporo zyskał na jego zatrudnieniu. W muzyce pojawił się pazur i zadziorność, której może nieco brakowało. „Doominance” zawiera 9 kompozycji i wszystkie utrzymane są w podobnym stylu, tak więc nie ma co oczekiwać jakiś fajerwerków czy zaskoczenia. Dobrze wypada otwieracz „I will dance on Your tombs” czy ostrzejszy „Grieving April”, w którym słychać wpływy Primal Fear. Klimatycznie zaczyna się „Unwaken”, który szybko przekształca się w stonowanego walca na miarę tych tworzonych przez Judas Priest. Partie gitarowe zagrane są tak dość podręcznikowo, ale w takim rozpędzonym „Rock My name” budzą podziw. Sam kawałek przypomina poniekąd twórczość Metal Church, spora w tym zasługa Fabio, który brzmi tutaj jak Mike Howe. „Fuck The Narcissim” to kolejny mocny punkt tej płyty. Jest agresja, mroczny klimat i odpowiednia dynamika rodem z płyt Attacker, czy Helstar. Zespół radzi sobie z dłuższymi kompozycjami co pokazuje „devil Pray”. Klasycznie za to brzmi zamykający „End is Far... or else”, gdzie postawiono na technikę i agresywność. Włoski band wie czego chce i po prostu robi swoje. Nie patrzy na trendy i gra rasowy heavy/power metal. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale plus się na leży za naturalność, szczery przekaz i formę podania tych kompozycji. Nic nowego, a dostarcza tyle frajdy. Warto posłuchać i przekonać się o wartości tej kapeli.

Ocena: 7/10

sobota, 25 marca 2017

LIGHTNING STRIKES - Lightning Strikes (2016)

Każdy kto siedzi w klasycznym heavy metalu czy hard rocku na pewno przypadnie do gustu debiutancki album amerykańskiej formacji Lightning Strikes. Album nosi tytuł tak jak zespół czyli „Lightning strikes” i jest to pozycja obowiązkowa dla fanów Black Sabbath, czy Rainbow. Sam zespół powstał w 1985r tak więc znają się na rzeczy i potrafią przywrócić ducha tamtych lat. Nigdy nie było im dane wydać swój debiutancki album. Teraz po tylu latach marzenie się spełnia i zespół wydaje naprawdę ciekawy i wciągający materiał, który zachwyca pomysłowością, naturalnością i szczerością. To co znajdziemy na tej płycie to kawał szczerego heavy metalu z nutką hard rocka. Na pewno niektórych skusi do płyty Tony Martin i jego gościnny udział na płycie. Lightning Strikes to przede wszystkim charyzmatyczny wokalista Nando, który ma coś z Grahama Bonneta czy Iana Gillana. Taki typowy rockowy głos, który potrafi przyprawić słuchacza o dreszcze. Sporo energii i serca w ten album włożył gitarzysta Rob Math. Postawił na emocje, na jakość oraz pomysłowość i dzięki temu jego partie są takie finezyjne i przypominają najlepsze lata Ritchiego Blackmore'a. Płyta od samego początku daje kopa słuchaczowi i „Victim” to mocne uderzenie na dzień dobry. „301 ad sins of our fathers” to bardziej mroczny kawałek z wpływami Black Sabbath i świetnie sprawdził się tutaj Tony martin. Kawałek niszczy obiekty i to wszystko dzięki przebojowości i mocnemu riffowi. Również „Death Valley” z Tonym Martinem wypada znakomicie, choć tutaj mamy więcej progresji i hard rocka. Więcej Rainbow uświadczymy w szybszym i klimatycznym „Bermuda Triangle” i ten kawałek znakomicie pokazuje jaki potencjał drzemie w tym zespole. Sporo lekkości i rockowego feelingu mamy w przebojowym „Kamikaze”. Dobrze wypada ballada „Stay With me”. Całość zamyka zadziorny „We dont rock alone”, który ma coś z twórczości DIO. Mało o tym zespole wiadomo, cicho było jeśli chodzi o promocje. Jednak płyta jest warta uwagi, zwłaszcza jeśli dobrze odnajdujemy się w klimatach Rainbow czy Dio. Fani heavy metalu i hard rocka lat 80 będą zachwyceni tym wydawnictwem. Szkoda, że zespół zaczyna grać po tylu latach. Lepiej późno niż wcale.

Ocena: 8/10

wtorek, 21 marca 2017

THUNDER FORCE - Crusade (2016)

Fani epickiego heavy metalu nie powinni pominąć w tym roku debiutanckiego krążka brazylijskiej formacji Thunder Force. „Crusader” może nie jest czymś nowym w gatunku, ani nie wyznacza jakiś nowych trendów. Pozycja ta raczej skierowana jest do tych, co lubią powspominać inne dzieła i przypomnieć sobie stare dobre czasy. Usłyszymy tutaj coś z Cirith Ungol, coś z Manowar czy Majesty. Panowie stawiają na nieco przybrudzone brzmienie, na taką naturalność i zadziorność, które przewijają się przez cały album. Jest epickość, podniosłość i taki rycerski klimat. Dzięki temu płyta jest łatwiejsza w odbiorze i bardziej nasuwa klasyczne płyty. W zespole kluczową rolę odgrywa gitarzysta Silva i wokalista Ray. Ray może nie jest technicznym wokalistą, ale potrafi nadać kompozycjom odpowiedni klimat i dobrze to odzwierciedla „Hallowed be thy name”, który zabiera nas w rejony Mercyful fate czy Kinga Diamonda. Album otwiera z kolei „Bells in the night”, który ma w sobie więcej zadziorności i energii. Mocny riff i ciekawe melodie czynią ten utwór godnym uwagi. Nieco rozbudowany „Glory to the Brave” to bardzo podobny kawałek, który momentami przypomina dokonania Crystal Viper. Mało to oryginalne granie, ale może się podobać. Kolejnym bardzo ciekawym kawałkiem jest marszowy „Stand up & fight”, który potrafi zaskoczyć przebojowością i formą. Sprawdza się też rozpędzony „Land of the king”, mający symptomy speed metalowego grania. Dalej mamy równie energiczny „King of jerusalem”, który zachwyca mocnym riffem i niezwykła melodyjnością. Ostatnim utworem o którym warto wspomnieć jest klimatyczny i epicki „march of Freedom”, który potrafi urzec swoją lekkością i nutką tajemniczości. Nie jest to dzieło, które powala na kolana i wzbudza wielkie emocje, ale jest to kawał porządnego epickiego heavy metalu w klasycznym wydaniu. Tylko dla zagorzałych fanów takiego grania.

Ocena: 6.5/10

sobota, 18 marca 2017

ME AND THAT MAN - Songs of love and death (2017)

Adam Darski znany jak Nergal głównie znany jest w świecie metalowym za sprawą death metalowego zespołu Behemoth, który odniósł międzynarodowy sukces. To jest bez wątpienia duma naszego kraju, choć znajdą się tacy co go skreślą, przez to jak się zachowuje na scenie i jaki szum medialny potrafi zrobić wokół siebie. Liczy się muzyka i za to powinniśmy oceniać Nergala. Ostatni album to „The Satanist” z 2014r który wydał z zespołem Behemoth i od tamtego czasu była zapowiedziana solowa płyta, która miała być utrzymana w klimatach alternatywnego rocka, folku, bluesa i country. Tak się narodził Me and that man, który Adam współtworzy z innym wielkim muzykiem, a mianowicie Johnem Porterem.

Już pierwsze zapowiedzi były naprawdę obiecujące i od razu można było dostrzec potencjał tego materiału. Nie jest to metal, nie jest to brutalne granie z jakiego znamy Nergala, ale gdzieś przemycony jest mrok i te ponure, pesymistyczne wręcz teksty. Debiut „Songs of Love and Death” to płyta inna niż te wszystkie, które ostatnio mamy możliwość usłyszeć. Ten album ma swój charakter, swój pazur i przemyca sporo emocji. Najlepsze jest to, że choć dominują akustyczne gitary, klimat country ocierający się o muzykę typową dla westernów, to całość jest urocza. Stonowane dźwięki są idealnie wyważone i nawet wokal Adama jest taki autentyczny i poruszający. Słuchając zawartości można dostrzec inspiracje Johnym Cashem, Nick Cavem, Tomym Waitsem czy nawet Depeche Mode. Mimo specyficznej stylistyce nie brakuje mocy i przebojowości, a to sprawia że muzyka jest przystępna i zapadająca w głowie.

Na otwieracza wybrano utwór, który powstał jako pierwszy, utwór który kipi energią i porusza swoim tekstem. Mowa o chwytliwym „My church is black”, który promował album. Bardzo odważny tekst, który wciąga i potrafi poruszyć słuchacza. Tutaj mamy kwintesencję stylu Me and that man, który można określić jako miks amerykańskiego bluesa, country oraz mrocznego klimatu Nicka Cave, z klasyką rocka a także surowością znaną z twórczości Toma Waitsa. Wszystko jest bardzo spójne. Większy udział mamy Johna Portera w „Nightride”, który potrafi nieco przypomnieć nam o starym Rolling Stones. Nieco żywszy i bardziej rytmiczny „On the road” kipi pozytywną energią. Jednym z utworów, który też promował album to bez wątpienia klimatyczny i poruszający „Cross my heart and hope to die”. Podoba mi się nieco marszowe tempo, mroczny klimat, który jest piętnowany ponurym akordeonem Czesława Mozila. Bardzo fajnym motywem jest tutaj dziecięcy chór. Kolejna perełka na płycie, które wzbudza emocje i zostaje z nami na długo. Z kolei Michał Łapaj upiększył rockowy „Better the Devil I know” w którym wykorzystano patenty Ac/Dc czy The Rolling Stones. Jeden z mocniejszych i agresywniejszych kawałków na płycie. Dużo mroku i klimatycznego bluesa mamy w łagodnym „Of Sirens, vampires and lovers”. Dalej mamy świetny i przebojowy „Magdalene” z ciekawą, intrygującą solówką wzorowaną na latach 70 i led Zeppelin. Tekst też jest bardzo ciekawy i może spodobać to jak Nergal przekształca wątki z biblii. Panowie dobrze się bawią przy tworzeniu i to słychać na pewno w szalonym i energicznym „Love and death”. Pozytywny jest też bardziej komercyjny „One Day”, który brzmi jak mieszanka twórczości Queen,Bruce'a Springstena, Roya Orbinsona czy Leonarda Cohena. Lekki i przyjemny bluesowy kawałek. Jednym z tych cięższych utworów na płycie jest marszowy i ponury „Shaman Bluesa”, który potrafi nas przenieść do świata Led Zeppelin czy Ac/Dc. Do tego wszystkiego bluesowy klimat i duża dawka mroku. Na pewno może spodobać się przyspieszenie pod koniec kawałka. Chris Rea czy Vangelis wybrzmiewa w klimatycznym „Voodoo queen”. Same wykonanie i styl wpisują się w ścieżki filmowe Quentina Tarantino. Utwór idealnie by pasował do „Django” czy „Kill Bill”. Całość zamyka ponura i piękna ballada „Ain't much loving” gdzie bardzo fajnie krzyżują się wokale Adama i Johna. Piękne zwieńczenie pięknego albumu.

To było do przewidzenia, że ta płyta będzie klimatyczna, świeża, pełna ciekawych pomysłów i rockowa. Jednak nie sądziłem, że płyta będzie tak dobrze wyważona, tak urozmaicona, taka zaskakująca i wciągająca. Nie ma słabych utworów i każdy to inna przygoda. Razem tworzą piękną spójną, całość. Dopełnieniem jest mroczna okładka i soczyste brzmienie. Tej muzyki po prostu nie ma się dość i chcę się do niej wracać. „Songs of love and death” dalekie jest od tego co Nergal robi z Behemoth, nie jest to metal, ale rock jak najbardziej tak i to taki szczery, prosto z serca. Coś pięknego i fani dobrej muzyki nie będą narzekać.

Ocena: 10/10

piątek, 17 marca 2017

HARTMANN - Shadows & silhouetters (2016)

Dzięki twórczości Avantasia i At Vance udało mi się poznać znakomitego wokalistę i kompozytora jakim jest bez wątpienia Oliver Hartmann. Ma w sobie to coś czego oczekuje się od wokalistów heavy metalowych. Zadziorność, chrypa i umiejętność wtrącenia emocji w poszczególne partie to jest właśnie jego znak. Teraz w tym roku powraca z płytą sygnowaną nazwą Hartmann i „Shadows & silhouetters” to najnowszy krążek Olivera. Mało w tym metalu czy power metalu, ale fani hard rocka dostrzegą tu sporo ciekawych motywów. Jeśli ktoś szuka ciekawych melodii i rockowego szaleństwa ten z pewnością odnajdzie się w tej płycie. Wpływy macierzystych kapel jak i tych w których występował Oli są słyszalne. „High on You” ma pewne znamiona utworów Avantasia. Stonowany i rytmiczny „Glow” przypomina dokonania Aerosmith czy Magnum. Jeszcze więcej piękna i rockowego feelingu mamy w romantycznym „Jaded Heart”. W podobnym klimacie utrzymany jest spokojny „Amazing” i pewnym zaskoczeniem jest nieco żywszy „I would murded for You”. Bardzo dobrze wypada nieco bluesowy „Too good to be true” z bardzo pomysłowym riffem, który napędza ten kawałek. Warto też wspomnieć o urzekającym „Last Goodbey”, który potrafi oczarować swoją lekkością. Oliver Hartmann pokazuje się z nieco innej strony niż dotychczas. Tym albumem pokazał, że ma w sobie duszę rockmana i potrafi grać klimatycznie i bardzo emocjonalnie. Piękne kompozycje, które potrafią przenieść słuchacza do innego świata. Warto odprężyć się od codziennego zgiełku przy najnowszym albumie muzyka znanego z power metalowych bandów typu Avantasia czy At Vance.


Ocena: 7/10

czwartek, 16 marca 2017

SWEEPING DEATH - Astoria EP (2017)

Jedno spojrzenie na thrash metalową scenę i widać, że młode kapele ostatnio dochodzą do głosu i potrafią namieszać w tym gatunku. Rok 2017 to sukces na pewno Warbringer czy Havok, ale szczególną uwagę przykuł Sweeping Death. Niemiecka formacja działająca od 2012 r i która może się pochwalić mini albumem „Astoria”, który nie jest typowym krążkiem thrash metalowym.

Zespół nie idzie w zaparte stawiając na typową łupaninę jaką częstą spotykamy w thrash metalu. Sweeping death bawi się konwencją ocierając się o progresywny heavy metal, speed metal, a nawet power metal. Wokalista Elias też potrafi śpiewać czysto, bardziej heavy metalowo, ale kiedy trzeba to i thrash metalowo. Dzięki niemu płyta jest urozmaicona i wykracza poza pewne standardy. Duet gitarowy jaki tworzy Simon i Markus też świetnie funkcjonuje. Panowie urozmaicają swoją grę, stawiają na złożone konstrukcje i atrakcyjne melodie. Muzycznie zespół miesza różne gatunki, ale wszystko jest zagrane z pomysłem i smakiem. Nie przesadzono w żadnym aspekcie, a muzycy dają się poznać jako doświadczenie muzycy, którzy mają pomysł na siebie. Płytę otwiera „My insanity” i słychać ciekawe i wciągające solówki. Złożoną konstrukcję i dobre budowanie napięcia. Co może rzucać się od razu to że panowie brzmią bardzo melodyjnie i heavy metalowo. Thrash metal nie zdominował ich stylu. Progresywność wybrzmiewa w stonowanym „Pioneer of Time” czy w klimatycznym „Astoria”. Dalej mamy szybszy i bardziej speed/power metalowy „Devils Dance”, z kolei „Death & legacy” przeplatany jest licznymi solówkami. Całość zamyka melodyjny i bardziej zakręcony „Till death do us part”.

Sweeping Death po prostu zaskakuje konwencją, wykonaniem i ciekawymi pomysłami. Troszkę thrash metalu, heavy,speed, power metalu z nutką progresywności. Wybuchowa mieszanka, która dała w efekcie naprawdę intrygujący mini album. Czekam na pełnometrażowy album.

Ocena: 8.5/10

WARBRINGER - Woe to the vanquished (2017)

W thrash metalu wiele już zostało powiedziane. Dla wielu fanów tego gatunku najlepsze płyty powstały w latach 80 czy 90, a teraz to co powstaje to marna kopia. Wszystko kończy się na Slayer, Anthrax czy Megadeth. Jeszcze co gorsze może być to zamknięcie się na nowe, młode zespoły, które na starcie skreślane są przez brak oryginalności. Jednak czy thrash metal is dead? Nie wydaje mi się. Odnoszę wrażenie, że ostatnio najwięcej zapału, ikry i pomysłowości na thrash metal można dostrzec właśnie w młodych kapelach. Amerykański band o nazwie Warbringer to jeden z tych zespołów młodego pokolenia, który szybko dostał się do śmietanki gatunku. Zaczęli w 2004 r a ich debiut „War without end” zyskał sporo fanów i otwarł im drogę do sukcesu. Ostatni album „IV:Empires colapse” był bardziej złożony, progresywny i urozmaicony w porównaniu do debiutu czy „Waking into nightmares”, które były agresywne, mroczne, zadziorne i dynamiczne. Zespół pracował ostro na nowym dziełem. Obiecywano powrót do korzeni i znów zmierzeniem się z szybkim, zadziornym thrash metalem. Stało się i piąty album zatytułowany „Woe to the vanquished” jest nawiązaniem do dwóch pierwszych płyt.

Czerwone i charakterystyczne logo, mroczna i klimatyczna okładka Marschalla to jest to co przypomina okładki pierwszych dwóch płyt. Tak więc od razu zespół nas uświadamia czego mamy się spodziewać. Sama frontowa okładka jest świetna i z górnej półki. Sporo fajnych i miłych dla oka elementów, a klimat przypomina nieco płyty Kreator. Chase Becker i Jessie Sanchez zasilili zespół w 2016r i ta zmiana sporo wniosło do muzyki zespołu. Warbringer znów jest agresywny, dynamiczny, pełen ikry i gra z polotem nie uciekając do rutyny. Wokal Johna jest bezbłędny i potrafi zniszczyć słuchacza swoją zadziornością i techniką. Gitarzyści też tworzą zgrany duet, a ich zagrywki są ciekawe, wciągające. Technika, agresja i melodyjność krzyżują się i tworzą coś idealnego. Dopełnieniem tego jest ostre jak brzytwa brzmienie. Całość składa się w spójne i dojrzałe dzieło. Nowy album wypełnia 8 kompozycji co daje około 40 minut wysokiej klasy thrash metalu rodem z lat 90.

Na start musi być strzał między oczy,czyli prawdziwa petarda. „Silhouettes” to złożona kompozycja, w której nie brakuje ciekawych przejść, agresji, a najlepsze w tym wszystkim są aranżacje. Mocny bas, energiczna perkusja i ciężkie riffy. To jest właśnie to. Tytułowy „Woe to the vanquished” jest również ostry i szybki w swojej naturze. Najlepsze jest, że ten utwór naładowany jest chwytliwymi melodiami.Zespół zwalnia w zadziornym „Remain violent”. Jest niemiecka toporność,nieco heavy metalowa maniera i sporo brudu. Kolejny mocny punkt płyty,a zespół nie zwalnia. Warbringer wie jak grać szybko i agresywnie, a taki „Shelfire” jest świetnym tego przykładem. Co mi się podoba to na pewno „Desceding Blade” z pomysłowym riffem i dużą dawką energii. Niby nic oryginalnego, a jak cieszy. Marszowe tempo, mroczny klimat i złożona formuła to atuty „Spectral Asylum”. Bardzo melodyjny utwór, w którym zespół o zaplecze techniczne. Najostrzejszy na płycie jest bez wątpienia „divinity of flash”, który pokazuje co to znaczy klasyczny thrash metal. Całość zamyka perełka w postaci „When the guns fell silent”. 11 minut czystego geniuszu. Sporo się tutaj dzieje i choć dominuje marszowe tempo i heavy metalowy feeling, to i tak utwór jest prawdziwą perełką. Najlepsze, że przez te 11 minut zespół nie nudzi. Jednak jak się chce to można zagrać kolosa z polotem i gracją.

Thrash metal nie umarł, nie przechodzi kryzysu i nie tworzą go tylko znane marki. To jest teraz pole do popisu dla młodych, którzy mają coś do udowodnienia, którzy są głodni sukcesu. Pewne zmiany personalne, powrót do korzeni, ale też doświadczenie zaważyły o sukcesie „Woe to the vanquished. Nie ma tutaj słabych kompozycji, a każdy utwór to perełka. Dla mnie to jest kwintesencja thrash metalu i Warbringer. Polecam, bo panowie nagrali jeden ze swoich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy.

Ocena:10/10

SINNER - Tequila suicide (2017)

Mat Sinner to zapracowany muzyk i liczba zespołów w których maczał palce jest ogromna. Najlepsze jest to, że między tymi zespołami są ogromne powiązania. Nie tylko stylistyczne, ale i personalne. W 2016 r kapela o nazwie Sinner, która jest prowadzona przez Mata od lat 80 zatrudniła do współpracy Toma Naumanna i Francesco Jovino, którzy grają w Primal fear. Tak więc można rzec, że Sinner tworzą ludzie znani z Primal Fear. Muzycznie Sinenr miał wiele wspólnego z tym zespołem, choć miał bardziej hard rockowe oblicze. Na nowe dzieło Sinner przyszło czekać 4 lata, ale nie był to czas zmarnowany. „Teuila Suicide” to dzieło solidne, rytmiczne, a przede wszystkim bardzo hard rockowe.

Zgrani muzycy, przyjaciele i fachowcy bez większego wysiłku nagrali udany materiał, który jest równy, melodyjny, a przede wszystkim oddającym to co najlepsze w hard rocku. Nie brakuje mocnych riffów, chwytliwych melodii, czy prostych zagrywek co ułatwia odbiór całości. Sinner może nie nagrał najlepszego albumu, ale „Tequila Sinner” bije ostatnie dzieła, a to już spory sukces. Zmiany personalne nieco ożywiły zespół i wlały nieco świeżości. Okładka od razu daje znak, że szykuje się dojrzały hard rock z nutką bluesa. „Sinner Blues” to idealny kawałek, który oddaje właśnie ten klimat i to co widać na okładce. Utwór stonowany i stylistycznie pasowałby na płytę Voodoo Circle. Otwieracz „Go down Fighting” to żywiołowy i przebojowy kawałek, który daję niezłego kopa. Jest pozytywna energia, a słuchacza chcę więcej takiego grania. Bardzo cieszy fakt, że na płycie znalazło się miejsce na mocniejszy i szybszy „Tequila suicide”, który ma coś z Primal Fear. Duża dawka luzu i ciekawych melodii to bez wątpienia atuty rytmicznego „Road to hell”. Płytę sukcesywnie promował hard rockowy hit w postaci „Battle Hill”. Siłą tej kompozycji jest mocny riff i chwytliwy refren, który po prostu porywa. Dalej mamy jeszcze nieco power metalowy „Why”, melodyjny „Rebels” czy ostrzejszy „loud and clear”, które czerpią garściami z Primal Fear.

Różnie było z Sinner, a ostatnie lata ten zespół nagrywał słabe albumy i nie dawał znaków życia. Nowy skład, bardziej dopracowany styl jak i materiał dały w efekcie najlepszy krążek od czasów „Mask of Sanity”. Nie jest jeszcze to ideał, ale bardzo dobry album na pewno.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 14 marca 2017

EPICA - The holographic principle (2016)

„The Quantum enigma” to dzieło niemal perfekcyjne w swojej kategorii i jedna z najlepszych płyt holenderskiego zespołu Epica. Płyta zaskakiwała świeżością, energią, a przede wszystkim przebojowością. Zespół wkroczył na nową ścieżkę i jednocześnie wrócił do korzeni. Epica znów była na ustach fanów symfonicznego power metalu. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na kontynuację tamtego wydawnictwa. Mam wrażenie, że „The holographic Principle” jest słabszą kopią „The Quantum Enigma”. Występują podobne rozwiązania, podobne patenty i nawet podobne brzmienie. Tym samym brakuje elementu zaskoczenia, tej przebojowości. Choć są momenty przebłysku i chęci zaskoczenia słuchacza. Na plus na pewno trzeba zaliczyć wysoką formę zespołu. To oni napędzają ten album, czynią go solidnym i wartym uwagi. Tak Epica trzyma swój poziom i słuchacze na pewno znajdą coś dla siebie. Nie brakuje szybkich i ostrych kawałków co potwierdza „Edge of The Blade” czy melodyjny „A phantasmic parade”. Album promował z dużym sukcesem „Universal death Squad” i jest to jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Przewijają się w tym utworze elementy thrash metalu i melodyjnego death metalu. Troszkę mniej mnie przekonują utwory bardziej progresywne i mam tu na myśli „Divide and Conquer”. To złe wrażenie zaciera nieco bardziej przebojowy „Beyond the matrix” czy bardziej zadziorny „The Cosmic algorithm”. Simone nie zawodzi i właściwie w wielu momentach odwraca uwagę słuchacza od niektórych wad. Gitarzysta Mark Jensen też dwoi się i troi by utwory były ciekawe i dynamiczne. Nie zawsze wszystko wychodzi przez co płyta traci nieco na wartości. Pod koniec płyty warto zwrócić uwagę na energiczny „Tear down your walls” i epicki,rozbudowany „The holographic principle”. Najbardziej zaskakują dodatkowe kawałki akustyczne, które pokazują zespół z nieco strony. Bardzo ciekawa forma tych utworów i potrafią wzbudzić emocje. Miły dodatek. Sam album niestety tylko dobry i jakoś nie zapadł mi głęboko w pamięci. Szkoda.

Ocena: 6.5/10

sobota, 11 marca 2017

CRYSTAL BALL - Deja Voodoo (2016)

Nie da się ukryć, że od roku 2013 szwajcarski Crystall Ball zaczął bardziej przypominać band Udo Dirkschneidera. Spora w tym zasługa Stefena Kaufmanna, który zajął się produkcją albumów Crystall Ball i w dodatku zagrał kilka solówek do niektórych utworów. Steven Mageney, który objął stanowisko wokalisty w 2012r też pod wieloma względami przypomina manierę Biffa z Saxon i właśnie Udo. Trochę toporności, troszkę zadziorności i można łatwo doszukać się podobieństw między tymi wokalistami. Stefan Kaufmann uczynił ten zespół bardziej zadziornym, bardziej metalowym i z pewnością dzięki niemu ostatnie płyty są tak udane. Najnowsze dzieło w postaci „Deja Voodoo” to nic innego jak rozwinięcie pomysłów z dwóch ostatnich albumów. Tutaj Stefan tez odpowiada za niektóre solówki i za brzmienie. Jest ta charakterystyczna toporność, to przybrudzone brzmienie i typowe chórki. Wszystko się bardzo ładnie zazębia, a album robi się niezwykle ciekawy. 47 minut równej muzyki w stylizacji heavy/power metalu to jest właśnie to co nas czeka. Zaczyna się od tytułowego „Deja Voodoo”, który brzmi jak zagubiony kawałek Udo. Charakterystyczny klimat, brzmienie i konstrukcja utworów. Jakoś nie przeszkadza mi to, bo muzyki w stylu Udo nigdy za wiele. Więcej dynamiki i power metalu uświadczymy w szybszym „Director's Cut”. Zespół bardzo dobrze wykorzystał partie klawisze w przebojowym „Suspended”, który jest jednym z najmocniejszych punktów na płycie. Wiele patentów z twórczości Udo usłyszmy w nieco hard rockowym „Reaching Out”. Spokojniejszy i bardziej klimatyczny „Home Again” to niezwykle uczuciowa ballada, która uderza w rejony Saxon czy Udo. Kto lubi ostrzejszy granie i nowoczesne brzmienie ten z pewnością po lubi „Time and Tide”. Do grona ciekawych kawałków trzeba dodać „Dr Hell No” czy balladę „To be with You once more”. Płyta jest zróżnicowana, energiczna i przebojowa, a wszystko utrzymane w stylizacji Saxon i Udo. Taka formuła mnie osobiście przekonuje i taki Crystal Ball bardzo mi się podoba.

Ocena: 8/10

środa, 8 marca 2017

AXXION - Back in Time (2016)

Jak ktoś nie siedzi w klasycznym metalu, to z łatwością mógłby wziąć najnowsze dzieło kanadyjskiego bandu Axxion za album z lat 80. Przemawia za tym wiele czynników jak choćby brzmienie, okładka płyty i same kompozycje. Band działa od 2011 r i został stworzony z inicjatywy byłych muzyków skull Fist. Muzycznie nie tworzą niczego innego i pod wieloma względami przypominają twórczość Skull Fist. Mają na swoim koncie dwa albumy, z czego najnowszym krążkiem jest „Back in Time”. W zespole kluczową rolę odgrywa gitarzysta i jednocześnie wokalista Dirty D Keer. Specyficzny wokal i ciekawe zagrywki czynią ten zespół godnym uwagi. Najnowsze dzieło jest kontynuacją tego co mieliśmy na debiucie i to nie powinno nikogo dziwić. Dalej mamy prosty, energiczny i bardzo melodyjny heavy/speed metal. Na płycie nie brakuje prawdziwych hitów i szybko to potwierdza tytułowy „Back in Time”. W podobnej konwencji jest „Lost in Flames” i bardziej zaskakuje hard rockowy „Highway Knights”. Bardzo do mnie trafia speed metalowa petarda w postaci „Headbangers”. Zadziorny riff, szybsze tempo to jest właśnie to w czym zespół najlepiej wypada. Axxion znakomicie odtwarza lata 80 i wystarczy tylko w słuchać się w to przybrudzone brzmienie, w tą naturalność i swobodę, która przemawia w „Ride Through Hell”. Nieco stonowany „All bark no Bite” ma w sobie echa Accept czy Judas Priest. Całość zamykają „Criminal” i „Sinner”, które w żaden sposób nie zaskakują. Sam album wtórny jest do bólu, ale słucha się go miło. Przywołuje wspomnienia i dostarcza sporo frajdy. Pozycja skierowana do miłośników heavy/speed metalu i lat 80.


Ocena: 7/10

poniedziałek, 6 marca 2017

LUX PERPETUA - Curse of the Iron King (2017)

Power metal przestał być muzyką zaściankową w naszym kraju i ten gatunek muzyczny z każdym rokiem rozwija się. Powstaje coraz więcej dojrzałych kapel, które mają pomysł na siebie i potrafią grać power metal. Nigdy nie sądziłem, że dożyje takie stanu rzeczy, że w Polsce pojawi się kapela czerpiąca inspiracje z twórczości Gamma Ray, Blind Guardian czy Rhapsody. Kiedy natknąłem się na „The curse of the iron King” nie jakiego Lux Perpetua to ciężko było mi uwierzyć, że to płyta polskiego zespołu. Już okładka daje jasny sygnał, że to może być wysokiej klasy power metal i tak też jest.

Frontowa okładka jest bardzo kolorystyczna i przede wszystkim taka klimatyczna. Na myśl przychodzą okładki Rhapsody czy Stormwarrior. Już wiadomo, że zespół lubi obracać się w świecie fantasy i rycerstwa. To jest zawsze pożądane i zdaje egzamin w power metalu. Jeżeli chodzi o sam zespół to jego historia sięga roku 2004, kiedy jeszcze działał pod szyldem Sentinel. Potem liczne zmiany personalne i w końcu zmiana loga i nazwy zespołu zaprowadziły zespół do wydania pierwszego albumu. Lux perpetua przez dłuższy czas miał problem z wokalistą, a znaleźli godnego człowieka. Artur Rosiński ma coś z wokalu Grzegorz Kupczyka czy Urbana Breeda, tak więc jest dobrym wokalistą zarówno pod względem melodyjności jak i techniki. Idealnie pasuje do power metalu, a doświadczenie też ma, bo znany go z zespołu Firestorm. Co może się podobać to partie klawiszowe Magdaleny, które nie są nachalne. Buduje podniosły klimat i nadają całości bardzo melodyjnego charakteru. Innym atutem jest bez wątpienia duet gitarowy. Mateusz i Tomasz stawiają na bardziej wyszukane zagrywki, na złożone solówki, ale nie brakuje w tym klasycznego wydźwięku i melodyjności. 54 minut muzyki i nie ma mowy o nudzie.

Zaczyna się standardowo od instrumentalnego intra, które wprowadza nas w świat Lux Perpetua i „Celebration” to otwieracz rodem z płyt Helloween, czy Rhapsody. Szybkie przyspieszenie i mocny riff to właśnie tak zaczyna się tytułowy „Curse of the Iron King”, który jest bardzo klasyczny. Można poczuć się jak w latach 90, kiedy swoje najlepsze płyty nagrywali Rhapsody czy Gamma Ray. Zespół mocno czerpie z najlepszych zespołów power metalowych, a przy tym stara się być sobą. Kolejnym wielkim hitem jest bez wątpienia „Legend”, który zabiera nas gdzieś w rejony starego Edguy, Rhapsody, choć sam główny motyw i melodie przypominają twórczość stratovarious. Jednym słowem klasyczny power metalowy kawałek z pomysłowym motywem, który potrafi szybko oczarować słuchacza. Epickość to epitet, który idealnie pasuje do podniosłego „Army of Salvation”. Bardziej wyszukany riff, bardziej złożona konstrukcja i taka zadziorność, która napędza ten utwór to są cechy rozpoznawcze tego kawałka. Zaskakuje, że zespół nie nudzi i co chwilę czymś zaskakuje. Tytuł i konstrukcja „An old bard” to nic innego jak hołd w kierunku Blind Guardian, które też dość często wybrzmiewa na debiutanckim albumie warszawskiej kapeli. Sam utwór to klimatyczna ballada, która mocno przypomina te tworzone przez lata przez ekipę Hansiego Kurscha. W podobnym klimacie jest utrzymany kolejny utwór na płycie czyli „Eversong”. Dalej mamy energiczny i zadziorny „Riders of The Dead”, który bardziej skierowany jest do fanów Gamma Ray czy Helloween. Bardzo melodyjny główny motyw, ciekawe przejścia i zwolnienia, to jest właśnie to. Nutka progresywności można dostrzec w urozmaiconym i bardziej pokręconym „Rebellion”. Ponad 7 minutowy „The Werewolf” swoim wykonaniem i klimatem przypomina mi najlepsze przeboje Powerwolf. Przypadek? Nie sądzę. „Consolation” pełni rolę outra, czyli klimatycznego uwieńczenia tego świetnego dzieła.

Ciekawy image zespołu, przyciągające uwagę i zapadające w głowie logo i nazwa zespołu sprawiają, że nie tak łatwo pozbyć się z myśli Lux Perpetua. Nie kierując się krajem pochodzenia to ten zespół już imponuje i zaskakuje pomysłowością i aranżacjami, które słychać na „Curse of the iron King”. Kiedy pomyśli się o tym, że to jeszcze polski zespół to dochodzi uczucie dumy i zaskoczenia, że taki świetny album powstał właśnie w naszym kraju. Szacunek dla zespołu i wielkie brawa, bo płyta jest bezbłędna i pozostaje czekać na kolejne wydawnictwa. Lux Perpetua może sporo namieszać w power metalowym światku.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 5 marca 2017

DARK FOREST - Beyond the Veil (2016)

Brytyjski band Dark Forest z każdym albumem co raz bardziej się rozkręca i udowadnia nam wszystkim, że są jednym z najbardziej uzdolnionych zespołów młodego pokolenia. Działają od 2002 r i mają na swoim koncie już 4 albumy, z czego ostatnie wydawnictwo „beyond the Veil” ukazało się stosunkowo nie dawno. Kapela czerpie garściami z twórczości Hamemrfall, Crystal Viper czy Iron maiden. Skupiają się na melodiach, chwytliwych melodiach i wszystko utrzymane w stylizacji heavy/power metalowej. W kapeli główną rolę odgrywają popisy gitarzystów Patricka i Christian. Słychać zgranie między tą dwójką i niezwykłą pomysłowość. Nie brakuje mocnych i zadziornych riffów, jak i wciągających melodii. To właśnie dzięki nim „Beyond the Vail” jest taki atrakcyjny. Dark Forest nie byłby sobą gdyby nie specyficzny wokal Josha, który na zawsze odmienił ten zespół i pozwolił mu rozwinąć skrzydła. Najnowsze dzieło, może nie jest najlepszym w roku 2016, ale z pewnością to jeden z najlepszych wydawnictw w tym gatunku. Sam album robi spore wrażenie. Otwierający „On the edge of twilight” taki nieco przesiąknięty Crystal Viper czy Rocka Rollas przenosi nas do bardziej rycerskiego heavy metalu. Niezwykła przebojowość i nutka power metalu to cechy chwytliwego „Where the arrows Falls”, który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Kiedy wkracza główny motyw „Autumns Crown” to na myśl przychodzi album „Legends” Crystal Viper. W podobnej tonacji utrzymany jest nieco żywszy „Blackthorn”, który pokazuje, że zespół potrafi grać szybciej. Z kolei bardziej rozbudowany „The wild hunt” potrafi urzec klimatem i motywami wzorowanymi na twórczości Running Wild. Bardzo dobrze też wypada przebojowy „the undying Flame” czy nieco toporniejszy „Beyond the Veil”. Na sam koniec mamy 13 minutowy kolos „The lore of the land”, w którym można doszukać się echa Running Wild czy Manowar. Bardzo złożona i pomysłowa kompozycja, która wgniata w fotel. Dark forest jest na fali i wydaje kolejny świetny album, który zachwyci maniaków heavy/power metalu.

Ocena: 9/10

piątek, 3 marca 2017

MAJESTY - Rebels (2017)

W tym roku niemiecki Majesty może się pochwalić 20 leciem istnienia kapeli. Zespół dość szybko zyskał sławę i nie małe grono wiernych fanów, a wszystko za sprawą stylu, który był bardzo podobny do Manowar. Majesty i Wizzard to zespoły, które często właśnie określa się jako „niemiecki Manowar”. W sumie nic dziwnego, bo zespoły czerpią garściami z twórczości tej wielkiej kapeli. Pierwsze dzieła Majesty to klasyki gatunku heavy/power metalu. Zespół szedł za ciosem i kuł żelazo póki było gorące. W 2008 r zmieniano nazwę na Metalforce i pod tym szyldem wydano jeden album. Powrót na stare śmieci nie był łatwy. Wielkie oczekiwania co do marki Majesty sprawiły, że zespół nie powrócił w wielkiej chwale. Na plus zaliczę na pewno „Banners High”, ale wciąż brakowało mi tego czegoś. „Generation Steel” z 2015r też nie był najwyższych lotów. Jednak wiara w zespół nigdy nie wygasła i czekałem na ich kolejny album. „Rebels” to już 8 album Majesty i jest to jeden z ich najlepszych krążków, który nawiązuje do pierwszych wydawnictw.

Najlepsze jest to, że płyta zaskakuje różnymi ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Niby dalej Majesty gra swoje, czyli heavy/power metal. Jednak tym razem nie słychać aż takiego nachalnego kopiowania Manowar. Jest bojowo, epicko i true heavy metalowo. Nie brakuje w tym wszystkim luzu, swobody i pomysłowości. Momentami nowe kompozycje przypominają dokonania Hammerfall, Sabaton czy Bloodbound. To jest dobry kierunek, co by nie grać jednostajnie i zjadając swój własny ogon. Nie brakuje hitów, mocnych riffów, czy podniosłych i bojowych refrenów. Jest Majesty pełną gębą, tylko taki z nieco odświeżoną formułą. Tarek jako wokalista wciąż zaskakuje wysoką formą. Śpiewa zadziornie i z niebywałą lekkością, co sprawia że słucha się płyty przyjemnie. Z kolei Tristian i Robin zadbali, aby zaplecze instrumentalne było bojowe, rycerskie i przebojowe. Sporo dzieje się przez te 53 minuty.

Zaczyna się od bojowego i klimatycznego intra w postaci „Path to freedom”. Jest budowanie atmosfery i przygotowanie słuchacza do mocnego uderzenia. To następuje wraz z „Die like Kings”, który jest rasowym hitem na miarę innych wielkich przebojów Majesty. Jest prosto, zadziornie i z przytupem. Co mnie tutaj zaskoczyło to na pewno wyrazisty i soczysty riff jak przystało na heavy/power metal. Sam refren jest po prostu idealny i taki na miarę hymnów Manowar. Co na pewno zaskakuje to aranżacje i wykonanie „Rebels of our Time”. Gdzieś tutaj dochodzi do skrzyżowania Hammerfall, Judas Priest z „Turbo” i Sabaton z ostatnich płyt. Nutka nowoczesności, prosty riff i podniosły refren, który zagrzewa do walki. Stary Majest powrócił w odświeżonej formie i podoba mi się takie wydanie niemieckiego Manowar. Śmieszny tytuł „Yolo Hm” nie zwiastował niczego dobrego, a o dziwo jest to jeden z największych przebojów na płycie. Znów słychać zacięcie Hammerfall co słychać w pracach gitarzystów. Z kolei prosty i chwytliwy refren przywołuje stare dobre hity Majesty. Początek płyty jest równy i bardzo dynamiczny, a każdy utwór to kawał solidnego heavy/power metalu na wysokich obrotach. Dalej mamy power metalową petardą z podniosłym i rycerskim refrenem czyli „The Final War”. Majesty nie kryje nawiązań do twórczości Sabaton, ale trzeba przyznać że wypadają bardziej autentycznie niż szwedzki band. „Across the lightning” to najbardziej klimatyczny kawałek, który jednocześnie pełni rolę ballady. Kupuję tą szczerość i miłość do metalu, którą słychać. Coś pięknego. Znalazło się miejsce dla prawdziwej power metalowej petardy w rycerskim wydaniu i „Fireheart” idealnie wpasowuje się w ten styl. Energiczny kawałek z mocnym riffem i niezwykle nośnym refrenem. Epitet „Epicki” dość często jest stosowany w opisywaniu utworów Majesty, ale świetnie pasuje do złożonego i melodyjnego „Iron Hill”. Utwór potrafi zauroczyć motoryką Manowar, a także niezwykłą lekkością. Szybko przemija te 6 minut i trzeba pochwalić zespół za pomysłowość. Niby ocieramy się o Manowar, ale nie ma mowy o kalce. Kiedy słucham marszowego i nieco słodszego „Hereos of the night” to od razu przypominają się najlepsze dzieła Sabaton, czy Accept. Niby taki typowy kawałek, a niesie sporo pozytywnej energii i takiego epickiego wydźwięku. Na plus trzeba zaliczyć złożone zagrywki gitarowe i kolejny hymnowy refren. „Running for Salvation” to ukłon w stronę największych tuzów niemieckiego heavy/power metalu. Jest tutaj gdzieś ta niemiecka toporność i Majesty tak jakoś inaczej brzmi. Słychać w końcu, że to niemiecka kapela, która gra to w czym najlepszy jest ten kraj. Na sam koniec perełka w postaci „Fighting till the End”. Motorem napędowym jest tutaj prosta i chwytliwa melodia, a także zadziorny riff rodem z najlepszych płyt Manowar. Najlepsze jest jednak to, że kawałek jest podniosły i bardzo power metalowy. Gdzieś można doszukać się wpływów Hammerfall, Freedom Call czy nawet Gamma Ray. Takie wydanie Majesty to ja rozumiem.

Różnie to było z Majesty, ale trzymają poziom przez ten cały czas. Może „Generation Steel” nie powalał, a „Banners High” był banalny to jednak Majesty pozostał sobą. Dalej w sumie jest tym zespołem, który nie kryje zamiłowań do Manowar. Na „Rebels” mamy kilka nowych rozwiązań, kilka nowych pomysłów i kilka ciekawych smaczków. Wyszła z tego płyta utrzymana w standardach niemieckiego heavy/power metalu, który mocno nawiązuje do niemieckiej sceny metalowej. Majesty brzmi autentycznie, mocarnie i pokazuje, że można grać w swoim stylu, a przy tym nawiązując do Bloodbound, Gamma Ray, czy Hammerfall. Swoje najlepsze albumy nagrali lata temu, ale „Rebels” to jedno z najlepszych dzieł, które można śmiało postawić obok „Reign in glory”.

Ocena: 9.5/10

BLAZE BAYLEY - Endure and Survive (Infinite Entanglement part II)

Infinite entanglement” to był naprawdę udany powrót byłego wokalisty Iron Maiden. Blaze Bayley pokazał, że wciąż potrafi tworzyć mocne i dynamiczne kompozycje, które z jednej strony zabierają nas do świata Iron Maiden, a z drugiej pokazują miłość Blaze do heavy metalu. Ciekawy koncept w klimatach s-f okazał się strzałem w dziesiątkę i nic dziwnego, że Blaze postanowił kontynuować tą historię z 2016. Tak o to powstał drugi rozdział w postaci „Endure and Survive”.

Nie pierwszy raz Blaze bawi się tworzeniem koncepcyjnej historii na której budowany jest cały album. „Silicon Messiah” czy „Tenth Dimension” to przykład, że już wcześniej Blaze tworzył takie albumy i wychodziło mu to bardzo dobrze. „Endure and Survive” to swoista kontynuacja poprzedniego krążka i nie ma tutaj zaskoczenia. Jedynym zaskoczeniem, jest na pewno to że Blaze Bayley utrzymał wysoki standard. Druga część „Infinite Entanglement” jest również dynamiczna, zadziorna, melodyjna i zagrana z pazurem. Nie brakuje nowoczesnego brzmienia, chwytliwych riffów, wciągających refrenów i przebojowości godnej Iron Maiden. Okładka jest klimatyczna i utrzymana w klimatach poprzedniej, więc od razu można dostrzec że mamy do czynienia z kontynuacją. Minusem płyty jest w sumie krótki materiał, bo na płycie mamy tylko 10 kompozycji. Czy jest to lepszy czy gorszy album od poprzednika w sumie ciężko ocenić. Na pewno jest równie ciekawy i dobrze zagrany. Blaze dawno nie był w takiej formie i to cieszy że na albumie pokazuje klasę.

Tytułowy „Endure and Survive” zaczyna się tajemniczo, ale od razu wiemy jaką płytę słuchamy i jakiego muzyka. Nie ma mowy o pomyłce. Charakterystyczny riff, nieco mroczniejszy klimat i duża dawka przebojowości. Taki rasowy Blaze w klasycznej odsłonie. Wokal jak zwykle charakterystyczny i momentami drażniący, ale taki już jest Blaze. Jeszcze bardziej dynamiczny i przebojowy jest „Escape velocity”, który może spodobać się za sprawą nawiązań do Iron Maiden. Bardziej nowoczesny jest rozpędzony „Blood”. Wszystko za sprawą nieco przekombinowanego i złożonego riffu. Spokojniejszy i bardziej klimatyczny jest „Eating Lies”. Akustyczna gitara tutaj odgrywa kluczową rolę i to dzięki niej mamy taki intrygujący balladowy klimat. Dalej mamy dynamiczny i energiczny „Destroyer”, który potrafi oczarować nieco koncertowym charakterem. Kolejny hit na płycie i w sumie nie ma jakiś słabych utworów, które by nudziły słuchacza. Mocnym atutem „Endure and Survive” są złożone i melodyjne solówki, która nadają przebojowości utworom. Nie trudno o skojarzenia z Iron maiden. Kolejnym tego typu kawałkiem jest przebojowy „Dawn of the dead son” czy melodyjny „Fight Back”. Na tle całości wyróżnia się nieco marszowy i mroczniejszy „The world is turning the wrong way”. Troszkę nieco rozczarowuje spokojniejszy „Together we can move the sun”.

W szybkim tempie Blaze wydał „Endure and Survive” i nie odbiło się to na jakości, bowiem ta płyta dorównuje poprzedniczce. Jest to album równy, dynamiczny i przebojowy. Śmiało można mówić o jednym z najlepszych albumów Blaze'a Bayley'a.

Ocena: 8/10

środa, 1 marca 2017

AIRBOURNE - Breakin' outta hell (2016)

Jest co raz więcej kapel upodobniających się do Ac/Dc. Kiedy Ac/Dc skupia się na graniu koncertów i graniem w kółko tego samego, ktoś musi tworzyć nową muzykę na wzór dokonań Australijczyków. Najlepiej to obecnie wychodzi Airbourne. Panowie w końcu też pochodzą z tego samego kraju i mają we krwi hard rock. Szybko zyskali sławę i szybko im przyszło tworzenie muzyki godnej Ac/Dc. Debiut „Runnin' Wild” czy ostatni album „Black Dog Barking” to kawał porządnego hard rocka, który potrafi przywołać miłe wspomnienia i najlepsze lata Ac/Dc. Płyty nie dość, że wypchane przebojami, to w dodatku potrafią porwać słuchacza swoją energia i mocą. Problem z Airbourne jest w sumie taki jak z Ac/Dc czyli granie w kółko to samo. Najnowszy krążek w postaci „Breakin Outta Hell” to w zasadzie nic nowego i powielanie tego co już znamy. Jakoś już to tak nie bawi jak na poprzednim albumie. Jest mocno, hard rockowo i dynamicznie, ale jakoś to wszystko przewidywalne. Choć płyta nie jest tak świetna jak poprzednia, to jednak potrafi porwać słuchacza dynamicznym otwieraczem „Breaking Outta Hell”, ale to nie jest najlepszy kawałek na płycie. Ten tytuł bardziej przysługuje „Rivalry”, który zaskakuje swoją formą i pomysłowością. To jest może recepta na to by uwolnić się od standardowych ram i tworzyć coś bardziej swojego. Świetny kawałek, który zaskakuje aranżacjami i przebojowością i nic dziwnego że posłużył do promowania albumu. „Get Back Up” ma klimat kompozycji z „Highway to Hell”, z kolei rozpędzony „Thin the Blood” jest kolejnym mocnym punktem. Energiczny kawałek, który mocno zakorzeniony jest w wczesnych płytach Ac/Dc czy Motorhead. Dalej należy wyróżnić Nutka bluesa pojawia się „Never been rocked like this” i w sumie dobrze wypada też utrzymany w klimatach „Ballbreaker” mroczniejszy „Its all for rock'n Roll”. Wszystko zostało bez zmian. Staje się to już troszkę nudne i w sumie przydałby się jakiś element zaskoczenia albo ciekawsze kompozycje niż te zaprezentowane na „Breaking outta Hell”.

Ocena: 6.5/10